10 w skali Beauforta
Wpis pochodzi z bloga pt. "Wspólny mianownik", który prowadziłem w latach 2011-2013 z Mateuszem Kowalewskim, przedsiębiorcą, prezesem Hortimex Plus.
Wojtku,
Mam wrażenie, że w Twoim ostatnim wpisie, który nawiasem mówiąc wywołał ciekawą dyskusję, dotknąłeś dwóch wątków i zahaczyłeś o jeden ciekawy problem.
My, dizajnerzy
Wątek pierwszy, zasadniczy czyli „design thinking”. Myślę, że nazewnictwo to sprawa wtórna. Tym bardziej, że posługujemy się kalkami językowymi, a znaczenia podobnych słów w języku angielskim i polskim mogą być odległe. Tak jest z projektowaniem. Nie chcę wchodzić w kompetencje językoznawców, więc postaram się powiedzieć swoimi słowami, co rozumiem przez „design thinking”, a Ty mnie skoryguj, jeśli się mylę.
Ja rozumiem to pojęcie jako przeniesienie metod, jakimi posługują się projektanci przedmiotów użytkowych (budzik, krzesło, samochód czy dom) na proces tworzenia produktów, usług czy przedsięwzięć, na co dzień nie kojarzonych z szumnym pojęciem „dizajn”. Czyli że jeśli mam firmę handlową, usługową czy jakąkolwiek, to nie powinienem zaczynać jej tworzenia od pytania „jak wyprodukować budzik” a raczej od pytania „jak chciałbym (ja, czy też inni ludzie) być budzony”. Czyli niemalże kopernikański przewrót: centrum wszechświata to nie ja, moja firma i moje problemy, lecz adresat moich działań (klient) i jego potrzeby, które powinienem zaspokoić. Dopiero potem ustawianie moich działań tak, by spełniając potrzebę, bez szkody dla nikogo na tym zarobić. Czy dobrze to pojąłem?
My, zwinni spryciarze
Wątek drugi, który sprytnie zakamuflowałeś, przenosząc dyskusję na szerokie wody marynistyki, moim zdaniem odwołuje się do zwinnych technik zarządzania projektem. Tu znowu nie będę cytował Wikipedii, gdzie znaleźć można definicję agile, ale pokuszę się o własną interpretację, a Ty mnie ewentualnie skoryguj. Jeśli dobrze Cię zrozumiałem, zachęcasz mnie do stosowania iteracji, czyli zamiast spędzać godziny, pracując nad „wycyzelowaniem” pomysłu na biznes w najdrobniejszym szczególe, powinienem pogodzić się z nieuchronnym faktem, że jest to niemożliwe i zacząć działać, licząc się z licznymi (ciągłymi) poprawkami, a nawet z możliwością porażki. Hmmm…
My, nieudolni translatorzy
Problem, o którym wspomniałem we wstępie, to kwestia języka. Sam napisałeś, że czujesz się nieswojo używając zapożyczeń. Tyle ich w naszym języku ostatnio… Ale z drugiej strony, stosowanie kalek naraża nas na zafałszowanie znaczeń. Czasem zastanawiam się, czy nie lepsze są jednak zapożyczenia, których znaczenie da się ustalić (design thinking) niż bezmyślne kalki, od których włos się jeży na głowie. Moją „ulubioną” kalką jest „kupiec” zamiast buyer. Wrrrrr! Jak słyszę, że zakupami tego czy owego w firmie zajmuje się „kupiec” to mam ochotę wysłać takiej firmie słownik etymologiczny, ale boję się, że bym na takiej działalności zbankrutował… Może czasem lepiej „kliknąć” niż „mlasknąć” (vide Jan Bielecki), choć raczej nie zgodzę się na kejsy w miejsce przypadków.
My, praktycy
Nie mogę się powstrzymać od odniesienia się do rzeczywistości. Twoje słowa to wezwanie do działania. Moje działania, to konfrontacja wezwań (i wyzwań) z rzeczywistością. Design thinking w mojej firmie rodzi się w bólach. Między innymi ze względu na obcą nazwę, ale nie to jest główną przyczyną. Jest nią bolesna niechęć wielu z nas do wyjścia ze strefy komfortu. Wprawdzie zależy nam, żeby nasi klienci byli zadowoleni ze współpracy z nami, ale jak już mamy zacząć wchodzić w ich buty, tak na co dzień, nie od święta, to już nam ciężko. I nie jest to zwykłe lenistwo, z pewnością nie. Wszak zespół z którym pracuję gotów jest nie spać, gdy dzieją się rzeczy ważne (no dobra, może nieco przesadziłem ;). Jest to niechęć do wyjścia z utartych, działających schematów, które może nie są „top trendy” ale na pewno są tak przyjemnie wygodne. Na co nam design thinking, skoro jako tako się kula i dość mamy bieżących problemów do rozwiązania?
Podobnie jest ze zwinnymi technikami projektowania. Jakże to!? Mamy tak „na pałę” coś robić, nie przygotowawszy sobie poduszek chroniących miękkie części naszego ciała? A jak się nie uda? A jak nie wyjdzie? Nie wybaczy nam rynek, nie wybaczy nam szef, sami sobie nie wybaczymy. Zbyt długo uczono nas, że powinniśmy być prymusami, że popełniać błędy to coś złego, że ci, co upadają to nieudacznicy. Nikt nie mówił nam, że prawdziwi herosi to nie ci, co nigdy nie upadają lecz ci, co się podnoszą, otrzepują i walczą dalej. No ale tacy to tylko w amerykańskich filmach…
I co my teraz zrobimy?
Na czym więc powinniśmy się dziś skupiać w MSP? Ja poszedłem taką drogą: z jednej strony uczymy się tego, co było nam przez lata nieznane a dla świata od dawna oczywiste, czyli pojęć takich jak zarządzanie strategiczne, projekty, kontroling, budżetowanie, etc. Zagadnień codziennych dla importowanych korporacji a niekoniecznie dla rodzimych (i rodzinnych) biznesów. Z drugiej zaś wiemy, że ten statyczny, przewidywalny świat przeminął. Że dziś nie ma co liczyć na stabilizację. Że naszych szans na walkę z falą nie możemy porównywać ani do tankowców, ani do statków pasażerskich, ani nawet do małych jednostek. My – MSP – powinniśmy być jak surferzy, śmigający po falach koniunktury, czasami na fali, czasami pod nią. Dlatego powinniśmy intensywnie uczyć się wychodzić z utartych schematów, ze strefy komfortu. Uczyć się upadać i uczyć się działać z wykorzystaniem design thinking, agile, canvas i wszystkiego co pozwala szybko wypłynąć na powierzchnię, chwycić deskę i śmigać dalej.